Dziewiąty dzień tygodnia – Włodek Kostorz

PREMIERA KSIĄŻKI: 9.03.2025!

ISBN druk: 978-83-7967-317-9

Ilość stron: 268

Okładka: miękka ze skrzydełkami

Rok wydania: 2025

Producent: Wydawnictwo Stapis Anna Pisarek, ul. Floriana 2a, 40-288 Katowice, biuro@stapis.com.pl, tel. 605 963 179

 

49.90 z VAT

Opis

WŁODEK KOSTORZ 

W 1958 r. Władysław Gomułka rzucił hasło „1000 szkół na tysiąclecie”, USS „Nautilus“ jako pierwszy przepłynął pod biegunem północnym, a na świat przyszedł autor tej książki. Jest absolwentem Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie. 20 lat spędził na morzu jako oficer marynarki handlowej, na polskich, holenderskich, angielskich i niemieckich statkach. Następne 25 lat pracował na berlińskich lotniskach jako asystent do spraw bezpieczeństwa lotów, gdzie dopasowywał się do lądowej rzeczywistości. W 2024 r. został emerytem. Dostrzegł, że teraz już nic nie musi, za to wszystko może.

 

Opis

Dziewiąty dzień tygodnia jest debiutem twórcy, który w sieci dał się poznać jako autor poczytnych tekstów. Ma dar pokazywania rzeczywistości w humorystyczny i barwny sposób, bogaty w zaskakujące porównania, zabawną przesadę, ciepły sarkazm i pozbawioną frustracji ironię. Autor rezygnuje z konkretnej fabuły, na rzeczy portretowania uczestników codziennych wydarzeń. Jest to nielinearna opowieść o próbach dopasowania się do innych warunków, ale także o człowieku,którego priorytety i marzenia, zmieniają się wraz z rzeczywistością, okolicznościami i upływem lat.

 

Fragment I

Któregoś kwietniowego dnia przyszła z lotniska na moje konto bankowe ostatnia pensja. Przyszła wraz z zaległymi nadgodzinami za ostatnie ćwierćwiecze. Firma wysłała też oficjalne pismo (bla bla bla) od nieutulonego w smutku szefostwa, nazywanego na wyrost menedżmentem. Ludzie z działu Human Resources, których w życiu nie widziałem na oczy, rozpływają się w nim, jakim to ja byłem wzorem pracownika, filarem i opoką, że gdyby nie moje zaangażowanie, dużo mniej świata zostałoby uratowane przez ostatnie 25 lat i że życzą mi sukcesów na ostatniej prostej, nim definitywnie odwalę kitę na emeryturze.

 

Fragment II

Tydzień później puszczanie latawców odbyło się na boisku szkolnym, czyli placu elegancko wysypanym żwirem z koksowni. Sądząc po egzotycznym wyglądzie urządzenia, prawdopodobnie byłem jedynym, który zadanie wykonał osobiście. Gdy większość kolorowych latawców pyszniła się już na nieboskłonie, ja nadal walczyłem z zasadami aerodynamiki i prawem ogólnego ciążenia. Biegałem wzdłuż i w poprzek boiska, a mój latawiec coraz bardziej przypominał glebogryzarkę. W końcu od tego biegania dałem mordą w ten żwir. Cała klasa pokładała się ze śmiechu, co nie było jeszcze tak bolesne. Bolesne było to, że najgłośniej śmiała się Halinka.

 

Fragment III

Czy też tak macie, że jeśli coś się psuje, to koniecznie w piątek wieczorem, sobotę lub niedzielę? Właśnie. Tak więc mój router oddał ducha w niedzielę. U mnie wszystko lata w Internecie, więc kaplica, ani netu, ani telefonii. Zadzwoniłem do mojego operatora z komórki. By dostać się do żywego człowieka należy charakteryzować się spokojem mnicha buddyjskiego, a wszystko to by usprawnić serwis, jak dumnie informuje komputerowa pani. W końcu po chwili trwającej wieczność, przejściu tysiąca opcji, gdy już miałem zamiar eksplodować, zgłosił się żywy człowiek, kobieta, która powinna już znać cel naszej rozmowy.